sobota, 26 kwietnia 2014

One-Shot: Jak Zabiłam Moją Polonistkę

Nie jest to opowiadanie z życia Spite... Przepraszam, ale nie miałam weny do mojego opowiadania...
Jak można się domyślić z tytułu nie za bardzo lubię moją polonistkę :D
Nie oddaje prac od miesiąca i ciągle trzyma nas w niepewności, więc jestem na nią zła i tak powstało to opowiadanie. ^^
Dedykuję je "Ogromnej Fance Heroski Spite" i dziękuję jej za takie piękne komentarze :D To od nich m.in. dostałam weny ;P
I mam jedno pytanie. Z boku jest ankieta, która wykazała, że spora liczba osób czyta tego bloga, ale nie komentuje! Zachęcam do komentowania! Można pisać komentarze anonimowo, tak, że nawet ja nie wiem kto je pisze, a jeżeli jest jakiś sposób na sprawdzenie tego, to ja go nie znam i nie mam zamiaru tego sprawdzać, szanuje anonimowość! I w komentarzu wystarczy napisać czy się podoba! Nie trzeba się wysilać! Dla Was to kilka sekund, a dla mnie motywacja do pisania dalej! Z góry dziękuję!!!
I jeszcze jedno... Pisałam to w dziwnym programie, który nie sprawdza błędów, więc jest możliwe, że będzie dużo literówek, chociaż sprawdziłam, oczywiście. Bardzo proszę o mówienie mi o takich błędach! Z góry dziękuję.
Przepraszam za tak długi wstęp do czegoś, co nie jest nawet rozdziałem... :P Już nie zanudzam! Miłego czytania!

______________________________________

Od czego mam zacząć… Może na początek się przedstawię. Mam na imię Nicole i do niedawna mieszkałam z moim tatą. Prowadzi on sklep z magicznymi, indiańskimi akcesoriami w stanie Georgia, w małym miasteczku na północ od Atlanty. Pochodzi z plemienia Czirokezów od strony matki.
Dobrze, znacie już mojego ojca. Teraz ja. Mieszkałam z moim jedynym rodzicem w małym domku na odludziu. Codziennie rano wstawałam o szóstej i wyruszałam do szkoły. Wracałam do domu zaraz po lekcjach i zajmowałam się swoimi sprawami do późna w nocy, przez co całe dnie chodziłam z worami pod oczami. Tryb życia miałam beznadziejny, wiem. Odhaczone. Teraz wygląd. Mam ciemno brązowe włosy, prawie czarne, sięgające za pas. Czarne oczy i co najdziwniejsze; bladą cerę. To ostatnie musiałam odziedziczyć po matce, której nie znałam, ponieważ cała rodzina taty nie miała problemów z opalaniem.
Macie już mój wygląd. Zadowoleni? Okej… Teraz jesteście już gotowi, żeby wysłuchać tego co mi się przydarzyło. Jak trafiłam tu – do Obozu Herosów.
Wszystko zaczęło się w ostatni dzień szkoły, tuż przed rozpoczęciem wakacji. Musicie wiedzieć jedną rzecz. Dotąd moje życie wcale nie było takie nudne, jak mogłoby się Wam zdawać. Często przytrafiały mi się dziwne rzeczy i nie mam tu na myśli takich wydarzeń jak napady agentów, czy (bogowie brońcie!) wypadki samochodowe wywoływane przez zamachowców. Chodzi mi raczej o nagłe wybuchy, psy wielkości ciężarówek o morderczych zamiarach i jeszcze te najdziwniejsze przypadki, w których ja mówiłam dla żartu: “nie widzisz mnie, mnie tu nie ma!” i wyobrażałam sobie, że jestem niewidzialna, a osoba do której się zwracałam nie widziała mnie przez tydzień. Mogłam do niej krzyczeć stojąc od niej metr, a ona i tak nic nie widziała. Albo raz zdarzyło mi się tak, że powiedziałam jednemu facetowi, który przejeżdżając rowerem po kałuży oblał mnie wodą, że “już jest martwy”. Mówiąc to odegrałam sobie w głowie scenkę jak wpada pod samochód. Trafił do szpitala dla psychicznie chorych, przez to, że twierdził, że lekarze muszą go pochować bo umarł w wypadku zderzając się z samochodem. Tak właśnie było, możecie mi wierzyć. Tak więc, miałam na swoim koncie około dziesiątki ludzi w szpitalach psychiatrycznych i trzy osoby w więzieniu. Całe szczęście nie działało to na mojego tatę. On jeden był na to odporny. Dla ustalenia jednego faktu. Nie działało to tak, że prosiłam kogoś o coś, a on to robił. Raczej wmawiałam mu, że coś się stało, a on zgadzał się ze mną. Ja sobie wyobrażałam jakiś fakt, a moja “ofiara” zdawała się widzieć to i jak najgłębiej wierzyć w wymyślone przeze mnie rzeczy.
Teraz wiecie już dlaczego nie miałam ochoty na kontakt z ludźmi. Po prostu nie chciałam robić im krzywdy. Ale nieco zboczyłam z tematu. Ostatni dzień szkoły, tuż przed rozpoczęciem wakacji, tak? Dobrze. Tego dnia postanowiłam, że będę się zachowywać nienagannie i że nie będę używać mojej przeklętej “mocy”. Oczywiście nic z tego nie wyszło.

***

Wyszłam z domu zatrzaskując drzwi. Tata już był w pracy, więc zamknęłam je na klucz i ruszyłam do szkoły. Byłam ubrana na galowo, w granatową spódniczkę i białą koszulę. Na nogach miałam eleganckie lakierki. Małą torebkę ściskałam w rękach ze zdenerwowania. Całą sobą czułam, że coś się dzisiaj wydarzy, a instynkt raczej rzadko mnie myli. W torebce znajdowało się kilka rzeczy potrzebnych każdej dziewczynie: pomadka do ust, miętowa guma, żeby poprawić sobie smak w ustach, trochę pieniędzy, lusterko, mokre chusteczki, sztylet i kilka innych podstawowych przedmiotów. Tak, sztylet. W moim życiu zdarzyło się tyle niebezpiecznych wypadków, że poprosiłam tatę o jakąś broń, żebym mogła się bronić. Ku mojemu zdziwieniu tata wyciągnął z szuflady w swoim biurku długi sztylet, powiedział, że jest wykonany ze spiżu i nauczył mnie kilku podstawowych pchnięć. Potem nigdzie się bez niego nie ruszałam. Nawet teraz leży obok mnie. Przydał mi się już kilka razy.
Doszłam do miasta. Już z daleka widać było górujący nad innymi ponury budynek. Czteropiętrowy, szary gmach z wielkim wejściem i małymi okienkami. Wyglądał, jakby mówił do ciebie: “Nie zbliżaj się, bo zapoznam cię z moimi lochami!”. Ruszyłam w jego stronę, to moja szkoła.
Wielkie wejście było szeroko otwarte. Niepewnie przekroczyłam próg. Chciałam wejść niezauważona, bo…
- No cześć! Strasznie długo na ciebie czekaliśmy, Nicole. Baliśmy się, że jesteś chora i nie przyjdziesz do szkoły w ogóle!
No tak. Nie chciałam, żeby mnie zauważyli. Spojrzałam na właściciela głosu. Wysoki blondyn szczerzył do mnie białe zęby. Niebieskie oczy śmiały się do mnie, jakby nie widział mnie sto lat, choć prawdą było, że ostatnio widzieliśmy się zaledwie wczoraj. Mike. Obok niego stał jego najlepszy przyjaciel, Oliver. O ile Mike był rzeczywiście przystojny, nie mogłam mu tego odmówić, Oliver przy nim wyglądał raczej niepozornie. Niski chłopak z kręconymi czarnymi włosami, opalony odpowiednio jak na nasz klimat, zresztą Mike też. Do tego chodził o kulach. Miał zwolnienie z WF-u do końca życia, ale widziałam na własne oczy jak biegnie, kiedy spóźniał się na lekcje, co prawda biegł dziwnie, nierówno podskakując, ale…
- Mowę ci odebrało? – Mike znowu nie dał mi dokończyć myśli.
- Nie – odparłam – Zastanawiałam się tylko, czy przywalić ci z lewej, czy z prawej strony. Jak wolisz?
- Jaka ty jesteś milusia – westchnął – My tylko próbujemy się z tobą zaprzyjaźnić! Od początku roku – dodał. Tak. Ci dwaj już od września naprzykrzali mi się jak tylko mogli. Pewnie robiliby to od pierwszej klasy, ale obaj przeprowadzili się tu dopiero w te wakacje.
- Chodźcie już do auli. Spóźnimy się – to odezwał się prawie zawsze cichy Oliver - No chodźcie!
Przyjrzałam mu się bliżej. Z przymusu poznałam go nawet nieźle. Teraz wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Obgryzał brzegi puszki po Coli. Tak… Coś stanowczo było nie tak. Rozglądał się nieprzytomnie po holu.
- Oliver? Co się dzieje? – tym swoim zachowaniem podtwierdził moje przeczucia co do tego dnia. Ostatnio kiedy się tak denerwował w moim domu czekała na mnie niezbyt miła niespodzianka w postaci czegoś, czego wolałabym nie opisywać. W każdym razie od tego czasu ufałam jego instynktowi. Nawet nieco się do nich zbliżyłam, z czego obydwaj byli zadowoleni.
W odpowiedzi tylko pokiwał głową na boki i ruszył w stronę auli. Nie pozostało mi nic innego jak iść za nim i mieć się na pogotowiu.

***

Usiedliśmy koło siebie na trybunach wielkiej auli. W ostatniej chwili, ponieważ kiedy tylko zajęliśmy ostatnie miejsca dyrektor zaczął swoje coroczne przemówienie. Wiecie, te bzdety, o których zawsze gadają na zakończenie roku, chociaż i tak nikt ich nie słucha. Nigdy nie rozumiałam dlaczego tyle to trwa. Westchnęłam i zerknęłam na swoją torebkę. Tyle że torebki nie było tam, gdzie była jeszcze przed chwilą, czyli na moich kolanach. Powrócił cały lęk, który czułam dzisiaj rano, paraliżując mnie. Ktoś ukradł mi torebkę, w której był mój sztylet. Odwróciłam się w stronę Mike’a, żeby mu o tym powiedzieć. Skoro twierdził, że chce się ze mną zaprzyjaźnić, to powinien mi pomóc, nie? Ale kiedy tylko na niego spojrzałam wiedziałam, że nie będzie to potrzebne.
Mike właśnie przeszukiwał moją torebkę z chytrym uśmieszkiem. Trzymał w ręce moją pomadkę i rysował nią na szkiełkach moich słonecznych okularów tłuste serduszka.
- Oddawaj to! – wyrwałam mu torebkę z ręki – i okulary też, razem z moją pomadką! – chłopak wręczył mi moje rzeczy z miną skazańca.
Już miałam odetchnąć z ulgą, że nie dokopał się do sztyletu, kiedy usłyszałam uderzanie metalu o metal.
- Co ty robisz?! – Mike wystukiwał jakiś rytm na barierce przed nami moim sztyletem.
- Co ty trzymasz w torebce? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie – Czy wszystkie dziewczyny noszą noże w torebkach?
- Nie, ty kretynie! Natychmiast oddaj mi mój sztylet! – Wychyliłam się w jego stronę, ale chłopak wyciągnął rękę za siebie tak, żebym nie mogła dosięgnąć mojej broni. Prawie odciął tym ruchem Oliver’owi ucho. Kaleka pisnął cicho i zaczął obgryzać długopis trzymany w ręce. Cóż, smacznego.
- A więc to sztylet! – Mike nadal uśmiechał się szeroko – Zawsze nosisz przy sobie broń?
Nie odpowiedziałam. Skupiłam się i wyobraziłam sobie, że Mike siedzi tyłem do mnie tak, że sztylet za jego plecami znajduje się tuż przede mną. Zabolała mnie głowa, ale zadziałało. To był mój pierwszy błąd, ale dowiedzieć się miałam o tym dopiero później. Teraz cieszyłam się z odzyskania swojej własności.
- Ale jak… - chłopaka zatkało. Za to jego przyjaciel wyglądał jakby spełniły się jego najgorsze przeczucia.
- Idziemy – zerknął na aulę pod nami, podążyłam za jego spojrzeniem zobaczyłam jak nasza nauczycielka od polskiego wstaje wpatrując się prosto w nas. Jej mina wyrażała bezgraniczną złość.
- Tak! – podniosłam torebkę i zaczęłam się przeciskać w stronę wyjścia wywołując u innych uczniów niemiłe pomrukiwania pod moim adresem. Odwróciłam się i zobaczyłam polonistkę kierującą się w stroną schodów. Kiedy przyjrzałam się jej bliżej zobaczyłam, że z pleców wystają jej czarne, nietoperzaste skrzydła – Mike! Idziemy! – złapałam go za rękę i ruszyłam za pędzącym Oliverem w stronę wyjścia.

***

Wszyscy troje wybiegliśmy z trybun i pognaliśmy do głównego holu. Dopadliśmy drzwi. Były zamknięte. Odwróciłam się zastanawiając się, czy jest inne wyjście. Z auli właśnie wychodziła nasza nauczycielka. Nadal miała czarne skrzydła. Coś mi mówiło, że nie otumanię jej tak łatwo jak Pana Złodzieja Torebek.
- Do kuchni! – wrzasnął Mike.
O, czyli on jednak ma mózg!” pomyślałam “Z kuchni jest wyjście na tyły szkoły!”. I biegliśmy dalej.
Drzwi do jadalni huknęły w ścianę. Żadne się nie obejrzało, kiedy usłyszeliśmy łopot skrzydeł. Byliśmy już przy wyjściu.
- Niech Fata sprawią, żeby te drzwi były otwarte! – Krzyknął w biegu Oliver.
Jakie fata? Nie zrozumiałam jego “modlitwy”, ale Fata chyba go nie lubiły, ponieważ drzwi były zamknięte.
- Znalazłam was! – okropny, skrzeczący głos wyrwał mnie z rozmyślań nad niesprawiedliwością tego świata – Od początku wiedziałam, że ty, Nicole, jesteś heroską, ale ty, Mike mnie zaskoczyłeś!
Odważyłam się spojrzeć na naszą panią od polskiego. Ubrana była, jak zawsze, w czarną skórzaną kurtkę, ale jej oczy błyszczały szaleństwem. Serce ścisnęło mi się ze strachu, stałam jak sparaliżowana, nie mogłam się ruszyć.
Owszem, widywałam już potwory. Nie wiedziałam jakim prawem istnieją, ale po paru atakach zaakceptowałam to. Ale czegoś tak strasznego jeszcze nigdy nie przeżyłam. Jej czarne oczy zdawały wwiercać się w moją duszę i czytać myśli. Gdzieś z tyłu dobiegło mnie wołanie Olivera, ale czas biegł jak zwolniony. Nie wiedziałam co do mnie krzyczy. Patrzyłam jak zaczarowana w potworzycę, która wyciągnęła w moją stronę rękę. Zamiast paznokci miała pazury. Machnęła nią, a czas znowu przyspieszył. W chwili, kiedy jej szpony znalazły się parę centymetrów od mojej twarzy, zamachnęłam się prawą ręką, w której ciągle trzymałam sztylet skonfiskowany Mike’owi. Chlasnęłam polonistkę po ręce odcinając ją na wysokości nadgarstka. Jak we śnie usłyszałam jej przeraźliwy krzyk. Powoli cała rozsypała się w szary proszek, który opadł na ziemię.

***

Drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem, od razu jak tylko potworzyca rozwiała się w pył. Dzięki wam Fata! Kimkolwiek jesteście.
Wybiegliśmy ze szkoły. Nie goniła nas już żadna opętana nauczycielka zamieniona w potwora, ale Oliver jednym słowem zachęcił nas do dalszej ucieczki.
- Policja.
Tak... Nie umiałabym wytłumaczyć dlaczego zabiłam nauczycielkę od polskiego. Usiedliśmy na ławce przed parkiem, żeby odsapnąć i się zastanowić.
- A gdzie mamy uciec, żeby nas nie złapali? - oto mądre pytanie Mike'a, podziwiam jego spryt. Już miałam mu odpowiedzieć, że możemy na chwilę schować się u mnie w domu, kiedy odezwał się Oliver.
- Idziemy do parku. Tam jest fontanna, prawda? - nie wiem po co była mu potrzebna fontanna, ale wstał, podniósł kule i szybkim krokiem ruszył alejką w stronę parku. Na początku nie chciałam za nim iść, to co się działo było tak nierealne, że miałam ochotę wrócić do domu, położyć się spać i obudzić znowu tego samego dnia, tak jakby to wszystko się nie zdarzyło. Ale w końcu stwierdziłam, że należy ufać Oliver'owi i jego instynktowi, nawet jeżeli twierdzi, że w takiej sytuacji najważniejszą rzeczą jest fontanna.
Doszliśmy do parku i usiedliśmy na murku fontanny, tuż przy głowie lwa, która wystrzeliwała wodę w powietrze tworząc śliczną tęczę. Oliver grzebał nerwowo w kieszeniach mrucząc coś o jakichś drachmach. Całkiem mu odbiło...
- Pomyśl – odezwał się Mike, który wylegiwał się na murku mrużąc oczy przed słońcem – Gdyby nie ja, już byś nie żyła.
- A to niby dlaczego? - zapytałam.
- Miałaś sztylet w ręce, nie? A dlaczego? Bo mi go zabrałaś! Czyli gdybym nie ukradł ci torebki, prawdopodobnie bylibyśmy wszyscy już martwi – otworzył oczy i zerknął na mnie. Kiedy zobaczył moją minę szybko się zreflektował. – Oczywiście, ty też świetnie się spisałaś! No bo odcięłaś jej rękę, co ją zabiło... Zresztą to dziwne...
Postanowiłam nie odpowiadać. Nie jestem pewna, czy panowałabym nad tym co powiem. Westchnęłam tylko i już miałam przymknąć oczy i próbować się opalić, kiedy usłyszałam radosny okrzyk Olivera.
- Jest! Udało się! Bogini tęczy, przyjmij moją ofiarę i pokaż mi Chejrona w Obozie Herosów!
- Co się udało i dlaczego gadasz coś o jakichś wróżkach? - kolejne mądre pytanie Pana Złodzieja Torebek, który właśnie wstał i się przeciągał, miał przy tym zamknięte oczy i nie zauważył tego co ja.
Mianowicie, tam gdzie była tęcza wywoływana przez lwa, w powietrzu unosił się obraz werandy jakiegoś wiejskiego domu, na której, przy stoliku, siedziało dwóch facetów. Jeden wyglądał na spitego. Miał czerwony nos i trochę rozmazane spojrzenie. Do tego ubrany był w okropną koszulę. Nikt trzeźwy nie założyłby czegoś tak brzydkiego. Drugi miał siwą brodę i siedział na wózku, “kamera” była wyśrodkowana na niego.
- Chejronie! Panie De! - krzyknął Oliver.
Facet na wózku podniósł głową znad kart do gry, chyba grali w remika. Mężczyzna, który wyglądał na pijaka spojrzał pytająco na Olivera, potem na mnie, a następnie z Mike'a, który właśnie go zauważył i wytrzeszczał oczy w zdumieniu. Do tej pory nie wiem, czy z powodu magicznego pojawienia się obrazu w powietrzu, czy dlatego, że nie mógł sobie wyobrazić kogoś aż tak szkaradnie ubranego. Mężczyzna zatrzymał na mnie dłużej wzrok i odezwał się tymi słowy:
- Witaj Oliverze. Masz tutaj jak widzę tych herosów, o których mówiłeś. Dlaczego do mnie iryfonujesz? Mam ważną partyjkę remika. Nie odpowiada mi teraz rozmowa z satyrem, a zwłaszcza z takim, który jest tylko Młodszym Opiekunem.
- Ależ Panie D. - odezwał się Oliver Tylko Młodszy Opiekun smutnym głosem. Teraz zauważyłam, że ten facet pewnie nie ma na nazwisko “De” tylko, że Oliver mówi skrótem. Ale o co chodziło z tym satyrem? Coś mi mówiło, że satyrowie, to pół ludzie, a pół kozły. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że Oliver jest satyrem. – Goniła nas Erynia! Musimy się jak najszybciej dostać do obozu! Chejronie! - zwrócił się do gościa na wózku – Czy może pan wysłać kogoś po nas? Ona – wskazał na mnie – ma potężną moc. Boję się, że znajdą nas jeszcze inne potwory.
- Dobrze – powiedział facet do którego się zwrócił, najwyraźniej to on nazywał się Chejron. – Przyślę tutaj kogoś na rydwanie...
- Nie ma czasu! Zaraz może nas złapać policja! - Oliver był przerażony chyba bardziej niż ja. – Musisz znaleźć jakiś szybszy sposób!
- Hmm... - Chejron się zastanowił. – Mogę poprosić, żeby ktoś sprawdził, czy Nico jest w obozie... Jeżeli tak, to może się zgodzi przenieść was cieniem...
Nasz “satyr” miał minę, jakby był koniec świata i mógł się zgodzić na każdą straszną rzecz. Coś czułam, że Oliver boi się tego Nico, kimkolwiek on był.
Chejron machnął ręką przez “ekran” i obraz zniknął.

***

Oliver powiedział, że za chwilę powinien pojawić się Nico (nadal nie wiedziałam kto to jest) i nas zabrać do Obozu Herosów. A potem wytłumaczył nam o co w tym wszystkim chodzi. Skoro to czytacie, to wiecie czym jest rzeczony Obóz, kim są satyrowie, Chejron i Pan D. Wiecie, że jesteśmy dziećmi greckich bogów, a jeżeli nie, to teraz już tak. Z tego co słyszałam później w Obozie wynika, że zareagowałam na całą prawdę niezwykle spokojnie. Prawie od razu zaakceptowałam fakt, że jestem półboginią. Chyba pomogły mi w tym wcześniejsze wypadki. Satyr powiedział, że Mike jest prawdopodobnie synem Hermesa.
- A dlaczego tak myślisz? - zapytałam zła, że nie wie kto jest moją matką.
- Hermes jest bogiem złodziei, prawda? - zapytał i uśmiechnął się szeroko.
- No to by się zgadzało, złodzieju – spojrzałam na Mike'a morderczym wzrokiem, ale on nic sobie z tego nie rozbił. Znowu położył się na murku i wystawiał twarz do słońca.
Już miałam zabrać się za dalsze wyrzucanie Mike'owi kradzieży mojej torebki, kiedy cień w drzewie na przciw mnie pociemniał jeszcze bardziej i sekundę później pod drzewem stał jakiś chłopak.
- Nico! - Oliver wstał i podszedł do chłopaka.
- Hej - odezwał się Nico i podał mu rękę.
Przyjrzałam mu się bliżej. Chłopak był prawie tak blady jak ja, miał ciemne oczy i rozczochrane czarne włosy, jakby dopiero co wylazł z łóżka. Na palcu miał srebrny pierścień z trupią czaszką, a na koszulce też straszyły czaszki i piszczele. U jego boku wisiał wielki czarny miecz. Gybym spotkała kogoś takiego w ciemnym zaułku nie dawałabym sobie szansy na przeżycie. Nie dziwiłam się, że satyr sie go bał.
- Wytłumaczyłeś im wszystko? - zapytał, a Oliver odpowiedział mu nieznacznym skinieniem głowy – Jestem Nico di Angelo, syn Hadesa, a wy? - zwrócił się do nas.
- Ja jestem Mike Steavenson, prawdopodobnie syn Hermesa. Miło mi poznać. A to jest...
- Dzięki, ale umiem mówić – przerwałam mu – Jestem Nicole Springfield i nie mam pojęcia kto może być moim boskim rodzicem, ale wiem, że jakaś bogini, bo mam ojca.
- Okej. To się zbieramy – Nico westchnął – musicie złapać się za ręce. Przenosimy się cieniem. Poza tym może być trochę nieprzyjemnie... I lepiej zamknijcie oczy.
Posłusznie złapałam go i Mike'a za ręce. Mike złapał Olivera. Dziwnie się czułam stojąc w parku i trzymając za ręce dwóch chłopaków, a do tego jednego z nich widziałam pierwszy raz w życiu, ale chyba nie miałam wyboru, nie chciałam bliżej poznawać się z mieczem Nico.
- Trzy, dwa, jeden, zero! - Nico nie podniósł głosu, ale krzyknął. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że to co brałam za jego krzyk, to w rzeczywistości jakieś straszliwe ryki.
Nadal miałam zamknięte oczy, ale ogarnęło mnie przeczucie, że wokoło jest zupełnie ciemno. Zdawaliśmy się pędzić tak szybko, że skóra niemal mi złaziła z twarzy, ale powstrzymałam się od puszczenia ręki mrocznego chłopaka.
Nie wiem jak długo to trwało, ale poczułam ulgę, kiedy ustało. Było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie i byłam strasznie zmęczona. Padłam na trawę nie otwierając oczu.

***

Jak się pewnie domyślacie obudziałam się w Obozie Herosów, gdzie teraz się znajduję. Leżę w szpitalu i na prośbę Chejrona, który okazał sie być centaurem, co mnie nieomal przyprawiło o zawał, piszę swoją historię. Ponoć ma trafić do jakiegoś archiwum, aby dzieje nas, herosów nie zaginęły razem z nami.

Nicole Springfield



Drodzy Czytelnicy,

Aby zaspokoić Waszą ciekawość dodam kilka słów od siebie. Historia opisana powyżej jest szczerą prawdą, pokrywa się z relacjami satyra Olivera i herosa, syna Hermesa, Mike'a Steavenson'a. Działo się to tuż przed wydażeniami opisanymi przez starszego skrybę Obozu Herosów, Ricka Riordana w książce pod tytułem “Ostatni Olimpijczyk”.
Nicole spędziła jeszcze dwa dni w szpitalu. Pierwszego dnia po jego opuszczeniu, została uznana za córkę Hekate, bogini magii. Po wielu kłótniach i jednym ataku patelnią pogodziła się z Mike'em. Są teraz szczęśliwą parą. Oboje przeżyli po dwie wspólne misje i żyją do dziś.



Chejron, kierownik Obozu Herosów

czwartek, 17 kwietnia 2014

Rozdział VII

Bardzo proszę, jeżeli to czytasz, to napisz komentarz! To bardzo motywuje i wtedy nowy rozdział pojawia się szybciej! W dodatku dla dla każdego kto skomentuje wirtualne, niebieskie ciasteczko! ;P
_______________________________________________

Możesz mi wierzyć lub nie, ale wpadnięcie do cuchnącej rzeki i spotkanie ohydnego, plującego jadem węża nie należy do tych rzeczy, które chciałoby się robić w ciepłe sobotnie popołudnie w Detroit.
A było to tak. Najszybciej jak się dało opuściliśmy zapuszczony dworzec i postanowiliśmy pospacerować po mieście. A nuż znajdziemy jakąś wskazówkę lub zaginioną boginię sprawiedliwości? Więc przechadzaliśmy się po ulicach. Doszliśmy do rzeki. Właśnie słuchałam niezwykle ciekawej historii jak to Percy Jackson spadł do rzeki ze szczytu Łuku w St. Louis i myślałam jak okropnie musiała być zanieczyszczona woda i że ja nie chciałabym wpaść do rzeki przepływającej przez duże miasto, kiedy poczułam szarpnięcie za kostkę u nogi. Krzyknęłam i zaczęłam się szarpać. Coś co mnie trzymało miało ohydnie obślizgłe... Macki? Chyba macki...
Krzyknęłam i złapałam się barierki. Pierwszy błąd. Trzeba było wyciągnąć miecz i ciąć na odlew. Może potwór by sobie odpuścił. To, że śmiałam mu się przeciwstawić w tak banalny sposób musiało go urazić bo pociągnął jeszcze mocniej. Moje i tak już przemęczone palce nie wytrzymały tej siły i niemal krzyknęłam z bólu. Puściłam barierkę. Momentalnie poleciałam w tył, w stronę rzeki. Zdążyłam jeszcze szybko wziąć głęboki oddech do płuc i usłyszeć rozpaczliwy krzyk Nico. Potem był już tylko szum wody i moc bąbelków. Zacisnęłam oczy. Woda była tak brudna jak się tego spodziewałam. Myślałam, że w wodzie potwór rozluźni uściski i może, może uda mi się mu wyrwać, ale się przeliczyłam. Macka owijająca moją nogę była zaciśnięta tak samo mocno, jeżeli nie bardziej. Wyciągnęłam miecz z pochwy, co było nie lada osiągnięciem zważywszy na to w jakich znalazłam się okolicznościach. Uderzyłam nim na oślep przed siebie i zadowolona usłyszałam syk. Uścisk nieco zelżał i udało mi się wyszarpnąć nogę. Nie miałam już powietrza. Czułam się tak, jakby coś zaciskało mi płuca do środka i miażdżyło je w zgniatarce na śmieci Hermesa. Zaczęłam jak najmocniej i najszybciej młócić nogami wodę.
Światło dnia! Wzięłam haust powietrza, przetarłam oczy i otworzyłam je ruszając zawzięcie powiekami, żeby woda z tej okropnej rzeki mi do nich nie naleciała. Nadal trzymałam w dłoni miecz i wiedziałam, że nie zabiłam na dobre potwora. Z brzegu dobiegło mnie wołanie Nico.
- Spite! Nic ci nie jest? Szybko wyłaź z tej wody! Zanim on wróci!
A oto mój drugi błąd. Powinnam była się posłuchać Nico, ale coś mnie ciągnęło do tego, żeby zmierzyć się z potworem. Walczyłam już kilka razy, ale zawsze ktoś w ostatniej chwili mnie wyręczał. Coś we mnie zakotłowało. „Nie” pomyślałam. „Nie tym razem”. Wzięłam jeszcze jeden głęboki oddech i ponownie zanurzyłam się pod wodę.
Zmusiłam się do otworzenia oczu. Mulista woda szczypała, ale nie było tak źle jak się spodziewałam. Zamrugałam parę razy i rozejrzałam się dookoła. Ani śladu życia. Obróciłam się pod wodą i wtedy go zobaczyłam. Ogromny zielonkawo niebieski wąż. Mówiąc ogromny mam na myśli węża długości tira.
Jego jedno jadowicie zielone oko świeciło z nienawiścią. Jedno, ponieważ drugie już nie świeciło. Ktoś przejechał po nim mieczem. Ktoś? Teraz uświadomiłam sobie w co trafiłam potwora. W coś co go tak zabolało, że mnie niemal puścił. Au. Musiał być nieźle na mnie wkurzony.
Jakby na podkreślenie tych słów wąż plunął jadem. Struga zielonej i gęstej cieczy przepłynęła tuż obok mnie skwiercząc jak kiełbaski nad ogniskiem. Machnęłam na niego mieczem i starałam się podpłynąć jeszcze bliżej potwora. Udało mi się to, zdążyłam nawet przed wystrzeleniem kolejnej porcji trującego jadu. Cięłam na odlew w cielsko węża i ze zdumieniem zobaczyłam, jak zanurza się w nim jak w maśle, a z rany zaczyna lecieć złota krew. Słyszałam już o tym. To Ichor krew bogów. Ale zaraz... Przecież potwory nie miały krwi! Teraz zdałam sobie sprawę z bardzo, ale to bardzo ważnej rzeczy. To nie był potwór. To był bóg tej rzeki. I był na mnie wściekły.
Dawno nie narzekałam na swoje szczęście. Może długo nie działo się nic tak niesprawiedliwego. Ale Fata tylko czekały na odpowiedni moment, żeby uderzyć we mnie falą nieszczęścia tak wielką, żeby zabrakło mi powietrza w płucach. A nie. Po prostu znowu mi go zabrakło, to chyba normalne pod wodą, ale ja parząc na rozwścieczonego rzecznego boga o tym zapomniałam. Podziwiacie moją wielką mądrość!
Wściekła na cały ten mitologiczny popaprany świat natarłam na potwora.
Musicie coś wiedzieć. Walczenie z potworem pod wodą jest trudne. Pod wodą i w zanieczyszczonej wodzie jest jeszcze gorzej. Pod wodą, w zanieczyszczonej rzece i z płucami ściśniętymi brakiem powietrza – niemożliwe. Mimo to musiałam to zrobić. Byłam już tuż przy tym bogu, bez możliwości ucieczki. Jedyną szansą było pokonanie go. Super! Witaj z powrotem szczęście ty moje!
Zaczęłam wściekle machać mieczem. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem. A potem z dołu w górę. Jedna naprawdę szczęśliwa rzecz. Potwór był niesamowicie wręcz głupi. Nie ogarnął na czym polega moja technika i miał już cały poraniony brzuch. Mnie też parę razy oberwało się jadem z jego paszczy, ale albo niegroźnie, albo tak już się skupiałam na machaniu mieczem i myśleniu o nie myśleniu o bólu w płucach, że tego nie zauważyłam. Nareszcie udało mi się trafić potwora na wysokości, gdzie jak podejrzewałam mogło być serce, i zagłębić tam ostrze.
- Aaaaaa! - Krzyknął bóg – Boli jak szpon wbity w pierś! - były to dziwne słowa, ale podchwyciłam jedno z nich. „Szpon”. Ładna nazwa dla miecza. - Jeszcze pożałujesz córko niewdzięcznej bogini! Nigdy nie dotrzesz do St. Louis i nie odnajdziesz bogini!
I rozpłynął się w wodzie. Kręciło mi się w głowie. Tak szybko jak mogłam wypłynęłam na powierzchnię. Nigdy się tak nie cieszyłam z cudu oddychania.

***

Siedziałam w kafejce owinięta kocem i piłam kawę z mlekiem. Daisy biegała po ulicy przeganiając gołębie. Próbowałam zmusić ją do siedzenia, ale było to praktycznie niemożliwe (mission impossible), więc musiałam patrzeć na córkę Demeter lawirującą pomiędzy przechodniami, rowerami i skuterami.
Nico poszedł zrezygnowany do sklepu kupić mi nowe ubrania, ponieważ stare były zupełnie mokre i uwalane brudem z zanieczyszczonej rzeki, więc ja bardzo dziękuję za takie ubranie. Popijałam sobie kawę i czekałam na Nico. Pojawił się już po chwili z siatką z H&M.
- Już nigdy więcej – oświadczył i osunął się na krzesło obok mnie jakby to on, a nie ja stoczył walkę z bogiem rzecznym. - Wiesz jakie to uczucie stać w kolejce i kupować damskie ubrania?
- Wiem. Przecież muszę sobie czasem robić zakupy, nie?
- Ale ja jestem chłopakiem!
To był niezły argument. Wzruszyłam ramionami i poszłam do łazienki się przebrać. Pięć minut później znowu stałam przed naszym stolikiem ubrana już w czarne rurki, granatowy podkoszulek, nowe trampki (czarne, a jakżeby inaczej) i moją skórzaną kurtkę. Dzięki bogom nie miałam jej na sobie, kiedy wpadłam do wody. Muszę przyznać, że byłam wdzięczna synowi Hadesa, że nie kupił mi czegoś okropnego, na przykład sukienki. Brrry... Chyba wiedział, że byłby wtedy martwy.
Usiadłam i dopiłam szybko kawę. Pycha. W obozie nie można było pić kawy. Zacytuję tu Chejrona: „To zabija wsze młode organizmy!”. Tia... Przeciętny Heros może pochwalić się dużą ilością chwil, w których został nieomal zabity, więc picie kawy nie było dla nikogo jakimś niezwykle niebezpiecznym wyczynem. Cóż, nie dla naszego kochanego Centaura Numer Jeden. Teraz z satysfakcją rozkoszowałam się smakiem gorącej Latte Macchiato. Niech Chejron się wywali na ten swój koński zadek.
- Wiesz... - zaczęłam, kiedy wysączyłam ostatnie kropelki kawy – Ten bóg powiedział, że „nigdy nie dotrzesz do St. Louis i nie odnajdziesz bogini”, więc teraz mamy już jakiś cel.
- Tak. A więc po prostu wsiadamy w pociąg i mkniemy od St. Louis? - Nico odłożył swój kubek – No to musimy znowu kupić bilety.
Skrzywiłam się. Jakoś nie uśmiechało mi się ponowne „zdobywanie” biletów. Ale co innego można by zrobić? Chyba, że...
- Mam nadzieję – powiedziałam uśmiechając się szeroko – Że nie masz na pieńku z wujkiem Zeusem.

***

Podróż samolotem to naprawdę fajna rzecz. Przynajmniej ja tak sądziłam. Tym razem kupiliśmy zniżkowe bilety, a Nico manipulując lekko mgłą namówił śmiertelników, że kupony od Subway'a to nasze legitymacje uprawniające nas do latania z siedemdziesięcio procentową zniżką. Mnie latanie podobało się niezwykle, podobnie jak Daisy, ale Nico siedział wciśnięty w fotel z zaciśniętymi zębami i z miną, która wskazywała na to, że myśli tylko: „Lądujmy już, lądujmy!”. Cóż... Najwyraźniej nie dogadywał się ze swoim wujkiem.
Lot minął nam bez przeszkód. No prawie... Zdarzyła tylko jedna nieprzyjemna sytuacja. Jakżeby inaczej...
Siedzieliśmy tak: Nico przy oknie, ja przy korytarzu, a Daisy po drugiej stronie korytarza. Obok niej siedziała starsza pani z małą chiwaw'ą (taki mały piesek, jakbyś do tej pory nie wpadła/wpadł jak to się pisze). Daisy już na samym początku naszej podróży próbowała się z pupilkiem tej kobiety zaprzyjaźnić, ale szybko zaniechała tych prób, ponieważ pies szczekał na nią i próbował ją ugryźć. Staruszka przepraszała usprawiedliwiając się tym, że to nowy pies, który swoją drogą nie należy do niej, tylko do jej wnuczki, a ja utwierdzałam się w żartobliwym przekonaniu, że te psy to wytwór piekieł. Potem stało się coś, co kazało mi rozważyć te poglądy na poważnie.
Sąsiadka córki Demeter poprosiła ją o popilnowanie chiwawy, ponieważ musi iść do toalety. Ta kobieta, oczywiście, nie chiwawa, o której dowiedziałam się zresztą bardzo ciekawej rzeczy. Mianowicie: nazywała się Genowefa. Kto wymyślał dla nie imię? No chyba nie wnuczka tej staruszki... W każdym razie pani sobie poszła, a Daisy próbowała nie dać się pogryźć, co było rzeczą bardzo trudną, możesz mi wierzyć. Ja zamknęłam oczy szczęśliwa, że to nie ja wylądowałam na tamtym miejscu, kiedy ze strony Daisy dobiegło mnie głębokie warczenie. Zmarszczyłam brwi. Przecież ten pies nie może wydawać tak niskich dźwięków. Otworzyłam oczy. Córka Demeter wpatrywała się ze zdziwieniem w małego psa, który niespodziewanie przestał być małym psem. Teraz obie patrzyłyśmy na młodego lwa. Nie lwiątka, tylko umięśnionego, silnego, młodego lwa. Był wielki, ledwo mieścił się na miejscu pasażera. Daisy jak oparzona wyskoczyła ze swojego siedzenia i wepchnęła się między mnie a śpiącego Nico z krzykiem na małych ustkach. Potwór otworzył swoją paszczę ukazując pięknie zadbane, białe i ostre kły.
Przyznam się. Zadrżałam ze strachu i szturchnęłam Syna Hadesa. Otworzył oczy i spojrzał na mnie pytająco. Nie musiałam odpowiadać. Lew ryknął na całe gardło. Co było najdziwniejsze? Nie to, że mała chiwawa zamieniła się w lwa. Nie to, że lew nie rzucił się na nas od razu. Najdziwniejsze było to, że śmiertelnicy nic nie zauważyli. Tylko kilka osób poruszyło się niespokojnie, jakby usłyszeli coś nieprzyjemnego, ale zaraz znowu zamykali oczy lub zagłębiali się w lekturze.
- Żadnych gwałtownych ruchów – ostrzegł szeptem Nico i powoli wyciągnął z pochwy swój czarny miecz.
Potwór poruszył uszami na dźwięk wyciąganego ostrza. Nico wyprostował rękę. Lew przechylił głowę i cicho warknął. Miecz i pazury zderzyły się. Potwór ryknął, cofnął łapę z odciętymi pazurami i skoczył.
Poczułam ogromny ból w nogach. Nade mną stał lew. Wlepiając we mnie swoje oczy i warcząc. Jedną łapą przyciskał mnie za ramię do fotela. Sytuacja była tak absurdalna, że byłabym się zaśmiała, gdyby nie ból. Mroczki latały mi przed oczami, ale obiecałam sobie, że tym razem nie zemdleję. Dotarło do mnie, że Nico okłada potwora miechem po karku. Potwór zauważył to dopiero po pewnej chwili i odwrócił się w stronę syna Hadesa. Wykorzystałam ten moment i sięgnęłam wolną ręką do miecza. Wyciągnęłam Szpona z pochwy i szybko cięłam nim w pysk potwora. Zawył i zeskoczył ze mnie do tyłu. Odetchnęłam z ulgą i krzyknęłam do Nico:
- Możesz go zranić w pysk!
Syn Hadesa zamachnął się na niego kilka razy i po chwili po lwie nie było śladu. Usiadłam i złapałam się za bolące ramie. Wyciągnęłam ambrozję z kieszeni i zaczęłam ją jeść. Uwielbiam czekoladowe ciasteczka z Coffee Heaven... Chwilę później nie czułam już żadnego bólu, pewnie nie było to nawet złamanie.
Nico usiadł z rozmachem na swoim fotelu i przetarł twarz.
- Następnym razem wystarczy, że po prostu mnie szturchniesz. Nie musisz zamieniać niewinnych psów w lwy ludojady – ziewnął. Schował miecz do pochwy i przymknął oczy.
- Jak myślisz co to było? - zapytałam zanim zdążył znowu zasnąć.
- Ta zmutowana chiwawa? Nie wiem... Gdyby nie to, że dał się zranić w pysk, mógłby to być lew Nemejski. Może to jedno z jego potomstwa. Żal mi tylko tej staruszki. Ktoś musi jej wcisnąć jakiś kit - odpowiedział sennie i znowu zamknął oczy.
Ktoś? No, ja na pewno się tego nie podejmę. Daisy już siedziała na swoim siedzeniu i wypatrywała zza oparcia fotela przed nią nadejścia właścicielki rzeczonej chiwawy.
- Co jej powiesz? - zagadnęłam.
- Może, że zasnęłam i, że ta Genowefa wtedy zwiała i, że nie wiem gdzie teraz jest? Jak myślisz? No bo chyba nie powiemy jej prawdy? Co?
- To niezły pomysł... A może udawaj, że nadal śpisz... - powiedziałam i ziewnęłam.
Nie miałam ochoty na sny z bogiem nieszczęśliwej śmierci w roli głównej, ale chciałam się zdrzemnąć.

***

Tak! Nie byłam w ciemnej jaskini! Ale... Gdzie ja byłam? Cóż. Znajdowałam się w moim starym domu. Tym sprzed śmierci taty.
Stałam pośrodku swojego byłego pokoju. Wszystko wyglądało tak smutno... W kątach widać było pajęczyny, niektóre meble były połamane, a dywan przykrywała gruba warstwa kurzu, który znajdował się też na wszystkim innym. Kołdra leżała na podłodze, dokładnie tak, jak zostawiłam ją wybiegając z sypialni owego feralnego dnia. Wyszłam na korytarz. Kurz panował i tutaj, miało mu się dobrze. Do chwili, kiedy stanęłam na pokrytym nim dywanie. Szaro bure kłęby unosiły się wokół moich nóg, jak mgła na starym cmentarzu. Szłam w stronę zamkniętych drzwi wejściowych. Minęłam kuchnię, salon i sypialnię taty. Zajrzałam do niej. Łóżko stało pośrodku pokoju, tak jak zawsze, a zagracone biurko pod oknem zasłoniętym granatową roletą. Coś złapało mnie za serce. Nie chciałam patrzeć na ten pokój. Za bardzo kojarzył mi się z tatą.
Wyszłam na zewnątrz i zamknęłam za sobą drzwi. Ich skrzypienie brzmiało okropnie w tej upiornej ciszy. Szybkim krokiem podeszłam do wyjścia, zapragnęłam jak najszybciej opuścić to przerażające miejsce. Wyciągnęłam przed siebie rękę i szarpnęłam za klamkę. Ugięła się pod naciskiem, ale drzwi nie puściły. Zaczęłam mocować się z nimi, ale nic to nie dało. Westchnęłam i odwróciłam się w stronę schodów, które znajdowały się naprzeciwko mnie, po drugiej stronie korytarza. Coś mnie tam ciągnęło, czułam, że muszę tam iść, ale jednocześnie wiedziałam, że mi nie wolno. Miałam tę wiadomość tak mocno wrośniętą w pamięć, że czułam niemal fizyczny ból, kiedy postanowiłam jednak tam wejść.
Mój ojciec, od kiedy pamiętam, zakazywał mi się do nich zbliżać. Był kochającym tatą, ale kiedy tylko pytałam o te schody i to co jest na górze zamieniał się w surowego, pewnego siebie ojca, ojca nieznoszącego sprzeciwu. W wieku pięciu lat miałam to już tak zakodowane, że nawet nie patrzyłam w tamtą stronę.
Teraz jednak czułam, że muszę tam wejść. Coś ważnego tam było, coś, co chciało mi przekazać jakąś istotną wiadomość. Nie wiedziałam czego miała ona dotyczyć, ale byłam pewna, że jest to niezwykle potrzebne.
Powoli, na trzęsących się nogach, dotarłam do pierwszego progu. Przejechałam ręką po poręczy schodów. Była gładka, wykonana z ciemnego drewna, może z mahoniu? Postawiłam stopę na schodku i podparłam się lekko o poręcz, bojąc się, że zapadnie się pod moim ciężarem. Stawiałam kroki jeden za drugim, oddychałam szybko. Przyłapałam się na tym, że odwracam wzrok od tego co było na górze, po chwili stałam już na ostatnim progu patrząc uparcie na swoje nogi. Całą siłą woli zmusiłam się do podniesienia głowy i spojrzenia na nieznane.
Zanim moje oczy przyzwyczaiły się do panującej tu ciemności usłyszałam cichą melodię, graną na pianinie i dobiegającą z końca ocienionego pomieszczenia. Powoli zaczynałam widzieć ten pokój.
Wszystko było z ciemnego drewna. Stało tam biurko i dużo regałów, na ścianie naprzeciwko mnie wisiał duży obraz. Był to portret dwójki roześmianych, młodych ludzi. Coś ścisnęło mnie w żołądku. To był mój tata i jakaś kobieta. Była piękna. Blada cera, długie i czarne włosy spływające jej na ramiona. Miała na sobie czarną sukienkę lub bluzkę, nie wiem, ponieważ obraz sięgał jej tylko po piersi. Owszem, była piękna, ale nie tak jak Temida. Bogini sprawiedliwości wyglądała delikatnie i niewinnie, a ta tutaj na pewno nie. Uśmiech miała nieco przerażający, jakby cieszyła się, ale jednocześnie myślała o czymś strasznym i to coś sprawiało jej przyjemność. Ale nie uśmiech był najdziwniejszy. Były to oczy. Ciemne, głębokie oczy miały w sobie jakiś straszny wyraz, jakby w jej środku czaiło się szaleństwo. Stałam tam i patrzyłam na tę kobietę. Kogoś mi przypominała. Podeszłam bliżej. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam starego płótna. Cofnęłam się jednak o rok, kiedy zorientowałam się kogo mi ona przypomina. Ona... Ona wyglądała niemal jak ja! To była... To była moja matka, Eris.
Stałam tam oszołomiona, w zupełnej ciszy. Chwilę... Ciszy? Przed chwilą słyszałam jeszcze delikatne dźwięki klawiszy fortepianu.
- Dobrze mnie poznałaś... - odezwał się jakiś kobiecy głos tuż za mną.


_______________________

Tak, teraz dopiszę pod postem, chociaż wstawiłam go jakiś czas temu :D
Ten fragment był napisany dużo wcześniej i jest do niego jeszcze kawałek, ale komuś obiecałam, że rozdział pojawi się dzisiaj, a z tamtym kawałkiem nie zdążyłabym w tym terminie ;P
Zachęcam do głosowania w ankiecie, która znajduje się po prawej stronie! :)
Dedyk dla Any z męczenie o nowy rozdział i dla Luny, za to, że zawsze komentuje pierwsza, zanim ją powiadomię o nowym rozdziale :D (trochę mnie to przeraża... ;P)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Rozdział VI

Budzik obudził mnie równo o piątej. Bez otwierania oczu wyłączyłam zegar jedną ręką i przewróciłam się na drugi bok. Przemknęła mi myśl w rodzaju: „Ej, nie było snów?”. Wtedy zadzwonił budzik w łazience. Ech... Czemu ja poprosiłam Leo o dwa budziki? (to było pytanie retoryczne. Wiedziałam, że muszę iść na misję) Wstałam i jak zombie poszłam do łazienki. Mój mózg myślał, bardzo kreatywnie, coś w stylu: „SPAAAAAAAAAAAĆ!!!” Wzięłam prysznic, co trochę mnie obudziło i ubrałam się w przygotowane wcześniej ubranie. Jeansy, czarną koszulkę i moją skórzaną kurtkę. Ziewnęłam, porwałam szybko plecak i wyszłam z domku.
Chłodne powietrze rozbudziło mnie do końca. Pewniejszym już krokiem ruszyłam do kantyny. Zobaczyłam tam niezwykle śmieszną scenę, mianowicie: Daisy próbowała zmusić Nico do zjedzenia papki, która podejrzanie przypominała pełnoziarnistą owsiankę... Zaśmiałam się pod nosem. Nico to usłyszał i spojrzał na mnie błagalnie. Westchnęłam teatralnie i przysiadłam się do nich.
Po jakimś czasie, nareszcie, udało mi się wbić do głowy córce Demeter, że Nico nie lubi owsianki. Była bardzo zawiedziona i twierdziła, że jeżeli będzie jadł owsiankę, to urośnie duży i silny. Sama jadła swoją porcję ze smakiem łypiąc na nas spode łba. Ja i syn Hadesa zjedliśmy normalne śniadanie. Potem jakiś czas siedzieliśmy przy stoliku, czekając na Daisy. Opowiedziałam Nico'wi mój wczorajszy sen, o tym potworze więżącym kobietę. Bardzo przejął się moimi słowami. Powiedział, że kobieta to pewnie Temida (jakbym sama na to nie wpadła), a o Morosie wiedział niewiele więcej niż ja usłyszałam we śnie. Dowiedziałam się od niego tylko, że nie słyszał, żeby ktoś go kiedyś pokonał i, że informacje o nim są sprzeczne. Super. Mamy walczyć z niepokonanym bogiem tragicznej śmierci. Opcja „pesymizm” zwyciężyła nad „optymizmem”. Zrzuciła go na dno mojej świadomości i sama zatańczyła dziką sambę. Powinnam chyba przemyśleć moje skojarzenia...
Daisy ze spokojem dokończyła swoją owsiankę. Nie wyglądała na przejętą moim snem. Może po prostu nie zrozumiała o co w nim chodzi, była jeszcze taka mała... To w ogóle dziwne, że przeznaczone jej było brać udział w tej wyprawie. Chyba nigdy jeszcze takie dziecko nie uczestniczyło w misji na taką skalę.
Zebraliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy.

***

Na samym początku naszej misji o mało nie zostaliśmy zjedzeni przez krwiożerczego cyklopa.
A było to tak. Po szybkim śniadaniu przenieśliśmy się cieniem na dworzec w Nowym Jorku, gdzie zatrzymaliśmy się na trochę, bo Nico po podróży był wyczerpany. Syn Hadesa usiadł przy stoliku w dworcowej kawiarni, oparł głowę na ramionach i natychmiast zasnął, a my z Daisy poszłyśmy kupić coś do jedzenia i spróbować wytrzasnąć skądś bilety.
Z jedzeniem nie było kłopotu. Po pięciu minutach wyszłyśmy ze sklepu z całą torbą smacznych zdobyczy i położyłyśmy je przy nadal śpiącym Nico, mając nadzieję, że nikt ich nie ukradnie. Gorzej z biletami. Podeszłyśmy do kas. Nasz plan był prosty. Daisy udawała, że się zgubiła, a kiedy kasjerka z nią odchodziła, żeby poszukać „mamusi” ja wbiegałam do kasy i porywałam bilety do Detroit. Nie wiedzieliśmy na razie co jest naszym celem, a to było najbliższe miasto leżące dokładnie na zachodzie od Nowego Jorku.
Nasz plan działał do części: „kasjerka za nią odchodzi”. Potem wszystko się skomplikowało.
Wbiegłam cicho do kasy i zaczęłam szukać w komputerze biletów do Detroit. Znalazłam je i już miałam wziąć się do drukowania trzech nielegalnych egzemplarzy, kiedy powietrze przeszył rozdzierający krzyk. Znałam właścicielkę tego głosu i słyszałam już nawet jak krzyczy. Momentalnie odwróciłam się i zobaczyłam Daisy, która stała zapędzona w róg sali, w której znajdowały się kasy. Ale najgorsze było to co ją tam zagnało.
Potwora mogłam nawet wziąć za wysokiego, na ponad dwa metry wzrostu, człowieka, gdyby nie jego ubiór i fryz. Miał na sobie krzykliwych kolorów klapki. Podarte sztruksy, oblepione były jakąś mazią. Nie chciałam dociekać co to może być. Zerknęłam wyżej. Stary, wyblakło-różowy, włochaty sweter miał przyszyte pomarańczowe i fioletowe strzępy koszulek, a włosy potwora ułożone były w zgrabny kok, z którego wystawało coś, co podejrzanie przypominało... kości. Nie mogłam odwrócić od niego wzroku, nie mogłam nic zrobić. Stałam tam jak zahipnotyzowana.
Daisy krzyknęła ponownie, tym razem wykrzykiwała moje imię. Wyrwałam się z transu i wrzasnęłam ile sił w płucach:
- Zostaw ją ty obrzydliwy mopsie!!! Słyszysz mnie brzydalu!!!???
Potwór odwrócił się powoli w moją stronę. Dało mi to czas, żeby rozejrzeć się i zobaczyć jak zareagowali na monstrum śmiertelnicy.
A zareagowali oni wyjątkowo spokojnie. Prawie nikt nie zwracał na mnie i potwora uwagi. Tylko ludzie stojący najbliżej nas patrzyli na mnie jak na świruskę, a dwie dystyngowane, starsze panie obrzucały napastnika Daisy takimi spojrzeniami jakby myślały:
Jak on mógł się tak ubrać? Przecież wygląda w tym jakby został upaprany w maśle orzechowym i wrzucony do śmietnika pełnego wściekłych kotów!”
Jeżeli naprawdę tak myślały to zgadzałam się z nimi w zupełności, ale to nie jego wygląd był moim głównym problemem, a trzymany przez niego rozgrzany pogrzebacz, którym machał w stronę Daisy.
Kiedy się odwrócił omal nie krzyknęłam. Teraz z pewnością nie mogłam brać go za człowieka. Z pomiędzy zębów wystawały mu pomarańczowe, obozowe koszulki i jakieś strzępki fioletowych ubrań. Zemdliło mnie. I Miał tylko jedno oko. „To cyklop” podpowiedział mi mój dobrze poinformowany mózg (skąd on brał takie informacje???).
Wracając do tematu potwora... Spojrzał na mnie z nienawiścią i zamachnął się na mnie pogrzebaczem. Zrobiłam unik i przeturlałam się w bok. Zerwałam się na równe nogi i dobyłam mojego miecza. Potwór zawahał się widząc niebiański spiż, ale tylko na chwilę. Ponownie się zamachnął. Czas zwolnił. Patrzyłam jak rozgrzany do czerwoności szpikulec leci w moją stronę, ale w ostatniej chwili udało mi się go odbić klingą. Poszły iskry. Zerknęłam na miejsce gdzie przed chwilą stała Daisy. Była na tyle mądra, że pobiegła gdzieś i się schowała.
Znowu krzyknęłam do potwora coś w stylu: „ty oślizgła kanapko z masłem orzechowym!” i cięłam na odlew w jego brzuch. Cyklop zdążył się odsunąć i teraz wyglądał na naprawdę rozzłoszczonego.
- Nico!!! - zawołałam mając nadzieję, że syn Hadesa już się obudził i, że może mnie usłyszeć.
Nadzieja nadzieją, ale potwór nie dał mi krzyknąć jeszcze raz. Moja uwaga była rozproszona, bo zerknęłam czy nadbiegająca czarna postać to Nico. Potwór to wykorzystał i nagle poczułam ostry ból w boku i wpadłam w ramiona ciemności.

***

Ciemność powoli ustąpiła. Zobaczyłam czerwień. Co się dzieje?! Po chwili uspokoiłam się. Widzę czerwień, bo światło przebija się przez moje zamknięte powieki. Nie odważyłam się jednak otworzyć oczu. Dlaczego? A to dlatego, że słyszałam odgłosy walki. Zgrzyt metalu o metal. Czyjeś wyzywające kogoś od masła orzechowego krzyki... Czyżby był to Nico? Nie... Za wysoki głos... To raczej Daisy.
Otwarłam oczy gwałtownie siadając. Natychmiast tego pożałowałam. Zakręciło mi się w głowie i pociemniało przed oczami. Poczułam rwący ból w prawym boku. Zerknęłam tam i zobaczyłam naprawdę nie fajną ranę. Znowu mnie zemdliło.
Nico krzyknął: „Giń ty ohydny cyklopie!” i przeszył go mieczem na pół. Tak po prostu. Potwór rozsypał się w pył, a syn Hadesa otworzył w ziemi szczelinę i zsypał tam „prochy”. Rozejrzał się po pobojowisku. Nie wyglądało to najlepiej. Wszyscy śmiertelnicy pouciekali zostawiając za sobą swoje porozrzucane rzeczy. Pewnie ktoś zaraz wezwie policję, mieliśmy już dość kłopotów jak na jeden pobyt w tym miejscu, a coś czuję, że policjantom nie spodobałby się fakt, iż właśnie zabiliśmy kasjerkę.
Rozglądałam się nieprzytomnie, kiedy podbiegł do mnie Nico. Skrzywił się na widok mojej rany. Szybko wyciągnął nektar i przemył mi nim skaleczenie. Od razu poczułam ulgę. Odważyłam się spojrzeć na ranę. Prawie całkiem znikła, pozostała tylko różowa blizna. Spojrzałam z wdzięcznością na Nico, a on zarumienił się i podał mi bez słowa ambrozję. Zjadłam cały batonik i czułam się już zupełnie dobrze. Nic mnie już nie bolało.
Po chwili dołączyła do nas Daisy. Powiedziała, że pobiegła szukać Nico, kiedy ja zwracałam na siebie uwagę potwora (czytaj: bezsensowne rzucanie wyzwisk typu „ty mopsie”, za co paradoksalnie zostałam pochwala, przez Nico. A dokładniej za „zyskiwanie na czasie”). Ale on już usłyszał nasze krzyki i natychmiast poszedł sprawdzić co się dzieje.
Ale teraz mieliśmy większe problemy niż moja (teraz już) drobna rana. Za chwilę mogła tutaj wbiec policja, przekonana, że jesteśmy młodocianymi przestępcami, którzy mordują niewinne kasjerki, a my nie mieliśmy nawet biletów na pociąg.
To ostatnie poszło zaskakująco łatwo, jako, że sala z kasami była pusta po ataku cyklopa. Wystarczyło podejść do jednej z nich i wydrukować nielegalnie bilety. Ja pozostałam jeszcze chwilę w pozycji siedzącej, a Nico poszedł z Daisy załatwić te głupie bilety. Kiedy wrócili wstałam powoli i w tempie żółwia ruszyłam na peron, a syn Hadesa i córka Demeter za mną.


***
Siedzieliśmy w pędzącym pociągu i graliśmy w magię i mit. Właściwie tylko ja i Nico... Daisy nie ogarniała zasad i obrażona położyła się spać. Dlaczego była obrażona? Zaproponowałam, żebyśmy zagrali w jakąś grę i Daisy zgłosiła pomysł na „butelkę”. Ja i syn Hadesa stanowczo odmówiliśmy, a Nico wyciągnął z kieszeni pomięte karty i próbował wytłumaczyć zasady. Wtedy córka Demeter się obraziła, zwinęła w kłębek na dwóch siedzeniach i zasnęła.
Właśnie miałam wyłożyć Zeusa i pobić na łeb mojego przeciwnika, kiedy do, pustego dotąd (poza nami), przedziału wszedł konduktor.
- Bilety proszę – uśmiechnął się złośliwie, pewien, że trójka biednie wyglądających dzieci nie może ich posiadać. Żebyś widziała (lub widział... Ech... Skąd ja mam to wiedzieć, co?) jego minę kiedy wyciągnęłam w jego stronę rękę z trzema biletami i uśmiechnęłam się mówiąc słodko „proszę, proszę pana”.
Po sprawdzeniu biletów konduktor wyszedł patrząc dziwnie na śpiącą Daisy, a my powróciliśmy do gry. Po ograniu Nico, jego mina była naprawdę bezcenna, położyłam się spać. Wiedziałam, że będę miała koszmary, prawdopodobnie dotyczące Morosa, ale byłam już zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Oddałam zawiedzionemu synowi Hadesa karty (nie mógł się zrewanżować) podwinęłam nogi pod brodę, naciągnęłam na głowę kaptur i zamknęłam oczy.

***

Znowu znalazłam się w tej ciemności co ostatnio podczas snu. Wyczułam przed sobą tę przepaść w którą skoczyłam dwie noce temu. Naprawdę nie napawało mnie to optymizmem. Odwróciłam się. Tak jak się spodziewałam za mną leżała lśniąca kobieta. Ale tym razem nie spała. Znad jej malinowych ust patrzyły na mnie srebrne, mądre oczy.
Szybko podeszłam bliżej. Nie pragnęłam kolejnego spotkania z jej strażnikiem.
- Witaj moje dziecko. Wiesz kim jestem? - głos miała aksamitny i tak przyjemny, że mogłabym słuchać go bez końca.
- Tak - odpowiedziałam niepewnie - Jesteś Temida, bogini sprawiedliwości.
- Dobrze zgadłaś. Jesteś bystra... A wiesz dlaczego tu jestem? - poruszyła łańcuchami u stóp, patrząc nadal na mnie i uśmiechając się smutno. Potrząsnęłam przecząco głową.
- Cóż, w takim razie ci opowiem. Jak już zauważyłaś jestem boginią sprawiedliwości. W niektórych sprawach nie zgadzam się z bogami Olimpijskimi, ale zazwyczaj stoję po ich stronie. Na przykład w pierwej i drugiej wojnie z tytanami stanęłam po stronie bogów, a pochodzę przecież z pokolenia ich ojców i matek. A sprawiedliwość jest potężnym wrogiem, to musisz wiedzieć, więc przeciwnikom bogów nie bardzo odpowiada moja obecność. Pragnęliby mnie zgładzić, ale ja jestem nieśmiertelna, mnie nie można zabić. Mogę umrzeć tylko jeżeli w śmiertelnikach całkowicie zaniknie poczucie sprawiedliwość, a ja, paradoksalnie, nie pozwolę, aby do tego doszło. Rozumiesz już do czego zmierzam, prawda?
- Chyba tak... Chodzi ci o to, że Gaja cię tu uwięziła, żebyś nie wspomagała bogów w wojnie z nią, mam rację? I my mamy cię uwolnić, prawda?
Bogini smutno pokiwała głową.
- Tak, moja droga. Czeka was wiele niebezpieczeństw, ale z następnym wyzwaniem spotkacie się już w Detroit.
Cały sen zaczął mi się rozmazywać.
- Nie! - krzyknęłam – Poczekaj! Powiedz mi o co ci chodzi!!!
Ale sen już zniknął, rozpływał się w cieniu.

***

Spite! Hej!!! Obudź się! - pierwszy raz słyszałam jak Nico naprawdę krzyczy. Szybko otworzyłam oczy. Nade mną pochylał się syn Hadesa. Patrzyłam mu prosto w jego czarne oczy.
Zamrugałam i Nico odsunął się równie szybko co ja się obudziłam. Usiadł na swoim miejscu.
- O co chodzi? Coś się dzieje? - zapytałam ziewając. Nie mogę powiedzieć, żebym się wyspała...
- No... Krzyczałaś przez sen. Brzmiało to jak „nie!”, ale równie dobrze mogło znaczyć tyle co „ser!”, więc postanowiliśmy z Daisy cię obudzić. Poza tym dojeżdżamy już do Detroit. Powinniśmy być tam za jakieś dziesięć minut.
Syn Pana Ciemności sprawiał wrażenie naprawdę szczęśliwego i podnieconego misją. Wyglądał na prawie tak szczęśliwego jak wtedy. Po wygraniu z Łowczyniami. To było tak nie dawno, a już trudno było mi przywołać szczegóły.
Przeciągnęłam się i rozprostowałam zdrętwiałe nogi. Wstałam i zaczęłam pakować powyciągane rzeczy do mojego plecaka. Daisy skakała po fotelach. Nico po spakowaniu swoich rzeczy usiadł w kącie i zapatrzył się w figurkę do tej gry, Magia i Mit, w którą graliśmy wcześniej. Była to męska postać w czarnym greckim chitonie z czarnym mieczem w dłoni i bardzo bladą cerą. Po chwili milczenia Nico stwierdził, że musi iść do toalety i wyszedł.
Daisy przestała skakać po swoim siedzeniu i wskoczyła na fotel Nico. Podniosła figurkę i uważnie się jej przyjrzała. Przez jakiś czas patrzyła skonsternowana na tę figurkę, po czym na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.
- Ha! Już wiem! To jest Hades! - krzyknęła triumfalnie córka Demeter – Już wiem dlaczego on się tak ciągle na niego patrzy, przecież to jego tata! Prawda?
- No nie wiem... - Odrzekłam niepewnie.
No bo po co gapić się ciągle na swojego rodzica? Nawet jeżeli jest bogiem, to chyba nie może być taki ciekawy, żeby ciągle się na niego gapić. Ta figurka musiała coś znaczyć... Może ktoś ważny dla niego mu ją dał? Uświadomiłam sobie, że to ta sama figurka w którą wpatrywał się tej nocy kiedy go podglądałam. Obracał ją w palcach po przebudzeniu się z koszmaru. Koszmaru... Teraz wszystko się ułożyło. Koszmary. Figurka. I oczywiście Bianca. Tak. To jego zmarła siostra dała mu ten posążek. Byłam tego pewna, ale nie wiedziałam skąd to wiem. Kobiecy instynkt? Nigdy nie podejrzewałam się o posiadanie czegoś takiego, ale biorąc pod uwagę to co właśnie wywnioskowałam, z zupełnie oderwanych od siebie faktów, musiało tak być.

Odłożyłam podobiznę Hadesa w samą porę, ponieważ w chwili kiedy się prostowałam po ułożeniu jej dokładnie tak jak leżała do przedziału wszedł Nico. Westchnął i oznajmił, że pociąg już wjeżdża na stację. Szybko pozbieraliśmy ostatnie rzeczy i ruszyliśmy do wyjścia.

-----------------------------------------------------------

Pierwszy raz piszę pod postem notkę, więc proszę o wybaczenie...
Bardzo przepraszam za to, że rozdział wyszedł taki krótki... To co teraz wstawiam było gotowe już od jakiegoś czasu, ale uznałam, że lepiej podzielić to co do tej pory napisałam i przez to wyszło tak makabrycznie krótko.
Myślę, że za jakiś tydzień lub półtora ukaże się kolejny rozdział.
Dedyk dla Luny Elenvood i Nica (jak to się odmienia?) za budujące komentarze i dziękuję też wszystkim, którzy czytają moje wypociny :D